Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kłoniłem mu się i krzyknąłem: Pomyślności i dobrej nocy!
Rozumiecie, wtedy mi zgubę poprzysiągł; od tego dnia ilekroć się spije — bełkoce: Ja jego nauczę, ja jemu pokażę! — Ot i pokazał.
Na zakończenie Fomow pokazał dwa rzędy białych pysznych zębów w uśmiechu łobuza i dodał:
— Ale, cośmy śmiechu użyli wtedy, a on drwin, tego nikt nie wypowie!
— Jak na szefa kancelaryi gubernatorskiej, toście zanadto swawolni, Wasili Petrowicz! Że też to wam tolerował baron!
— Ach baron! Tenby dyabła tolerował, byle mu robotę załatwił! Toć on tak chory był, że mu świat był niemiły. On miał takie wątrobiane bole, że od zmysłów odchodził. Ja za niego wszystko załatwiałem — wszystkie jazdy i przyjęcia — wyręczał się mną ciągle. A ja wiadomo — młody człowiek — był czas na robotę i na hulankę. Ale też mi tu obmierzło, obmierzło! Nie macie do mnie listu od „diadi”. Mam nadzieję, że mnie tu nie zostawią.
— Spodziewam się. Listu nie mam. Musicie zostać, zanim się tej sprawy nie załatwi.
— A potem prosiłem „diadi”, żeby mnie wysłał gdzie daleko — do Polszy. Tam i pensya wyższa, i ruski człowiek może używać. Polaki będą milczeć. Tutaj istne gniazdo szerszeni. A przecież młody człowiek musi żyć i użyć.
— A jakże dla was była gubernatorowa? — spytał znienacka Barcikowski.
— Myż z nią krewni, ona mnie wypada ciotka, ale taka tam ciotka, młodsza ode mnie.