Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pisnął, ale Fomow pewny protekcyi i pleców, broił bez opamiętania! Gdzie się popili w nocy i wybili szyby, a poturbowali policyantów — Fomow. Gdzie się pobili lichtarzami przy kartach — Fomow. Gdzie gwałt uliczny — Fomow. Codzień awantura, protokóły, sprawy policyjne. Takie się co nocy działy skandale, że nikt snu i całości swej skóry nie był pewny. Wziąłem się tedy po porządku i zacząłem panicza brać w ryzy. Raz i drugi poszła sprawa do sądu, zapłacił karę, ale nazajutrz znowu broił i drwił mi w oczy...
— Poszedłem tedy do niego, niedawno to było, w listopadzie i powiadam mu: Czy to za pańską wiedzą i aprobatą Fomow depce prawa, obyczajność i powagę urzędu, który piastuje? Pański szef kancelaryi sprawuje się jak zbójca, a znajduje wszędzie opiekę, sędziowie go nawet oszczędzają. Jeśli pan w tę sprawę nie wejrzy, będę musiał skarżyć wyżej. Byłem zły, bo tegoż dnia sędzia uniewinnił Fomowa za napad uliczny w nocy. A on popatrzył na mnie swemi blademi oczami, od których mróz szedł na człowieka i powiada: „Jeśli pan przez tyle lat służby w policyi jeszcze się nie nauczył, kiedy oczy i uszy otwierać, a kiedy zamykać, to każ się pan postrzydz w monachy, jeśli nie chcesz umrzeć z głodu, albo i gorzej jeszcze”. We mnie krew się burzyła, więc wołam:
— Zatem pan rad z Fomowa. I pan go ochrania?
— Ja jestem cierpliwy. Lubię porządne rachunki i czekam z sumą do końca!
I znowu popatrzał na mnie swemi strasznemi oczami, a mnie nagle złość odeszła