Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i odszedłem. A przed Nowym Rokiem niespodziewanie przyszedł do mnie znów i po różnych nibyto sprawach i interesach urzędowych rzecze:
— Niezdrów się czuję, a w mojej rodzinie nagle umierają. Żebym kiedy tak zmarł, proszę was, weźcie w opiekę moje papiery, nie urzędowe, ale prywatne, złożone w małem biurku w gabinecie. Dobrze?
— Żyjcie sto lat Oskar Pawłowicz! — rzekę, a on się zaśmiał, jakby inny się skrzywił i powiada:
— Sto lat! Widać, że zdrów jesteście. Ja już od dziesięciu chciałbym być w ziemi!
— Wtedy mnie znowu coś tknęło, że ten człowiek wszystko wie i umyślnie milczy. A wie pan, co to było: teraz wszystko rozumiem. I on był przez tę kobietę opętany, on ją kochał, a przytem, on nie chciał skandalu, dumny był, okropnie dumny, jak tylko być może kurlandzki baron! Tymczasem w kilka dni potem Fomow się zgrał na kilkanaście tysięcy. Myśleli wszyscy, że teraz będzie mu koniec, aha, zapłacił. Zaczęli szperać, gdzie, jak? doszli, że pofałszował on weksle i że mu na nie dał pieniędzy Chareńko, lichwiarz! W klubie spotkałem Chareńkę i pytam, jak jest. Powiada — prawda — przyniósł Fomow weksle, ale drugiego dnia już je baron wykupił. Rozumie pan, wykupił i schował. Znajdzie je pan w tem biurku, dopilnowałem, żeby ich nie wykradli!
Noskow spojrzał tryumfująco. Barcikowski słuchał uważnie, żadnem słowem nie przerywając.
— Ja wszystko wiem, co pan znajdzie