Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

korpus; mury, wały, jak ramiona; główna baszta jak głowa, w której strzelnice stanowiły oczy.
Oczyma temi patrzył w niziny, szukał Tatarów, Szwedów, a ramiona te wyciągał na przyjęcie swoich, którzy gnani, zmęczeni, za zasłonę jego siły biegli, tulili się, prosili ratunku.
Stary gościnny był dla swojej krwi, przyjmował, zamykał, a potem z ramion tych, z korpusu, z oczu, sypał wrogom przekleństwa, groźby, ognie, plwał na nich kulami.
Nie znosił cudzej krwi wewnątrz swego serca i domu.
Tak było niegdyś. Teraz ramiona starca zwisły, korpus się skurczył, a oczy na baszcie były czarne, wielkie, łzami czy ogniem wyżarte.
Towarzystwo krytykowało ruiny. Niezgrabne były. Brakowało im bluszczów, róż i kokieterji podobnych zwalisk nad Renem lub w Tyrolu.
Przypominano sobie widziane: Trautmannsdorf-Taxis, jakieś Fleten, jakieś Falkenhorst. Stanowczo mieli rację Holszańscy: brzydotę trzeba było bądź co bądź zrównać z ziemią.
Opadnięto Leona. Musi tego dokonać! Na wstyd tamtym, którzy zaczęli, a nie skończyli.
On powiódł okiem po murach. Krużganku nad herbem ułamek tylko stąd widać było. Tam stanęły jego oczy i pozostały sekundę dłużej, niż potrzeba było do dania odpowiedzi.
— Mylą się panie — odparł wreszcie, pozornie lekkim tonem. — Nie moje imię taką się chwałą okryje.
— Co? Uważasz to straszydło za coś bardzo szczególnego? — przerwała ciotka.