Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To jest szczególnie przez los uposażone! — rzekł książę Leon.
— Doprawdy! Powiedz-no! Powiesił się tam kto?
— O, i nie jeden! Zdaje mi się, że wisiało tam czterech Sumoroków i jeden Holszański.
— Jak? Co? — krzyknęła panna Lawinja.
— Sam dobrze nie wiem, ciotko. Niegdyś na polowaniu opowiadał mi to strzelec. Były to zapewne zwykłe dawniej epizody procesu granicznego.
— Więc to był proces! Myślałam, że może erotyczna historja! — zaśmiała się panna Lawinja.
— Książę Leonie, co się stało z klaczą? — pytał uparcie Maszkowski
— Nie wiem, hrabio. Zapewnie oddano ją do stada.
— Słusznie. Pyszna będzie matka. Co za łopatka! Sprzedaj mi ją książę.
— Daruje hrabia, ale takie konie nie na sprzedaż.
— Szkoda! Hm, hm!
Maszkowski się zamyślił, coś nucąc pod nosem. Nie mógł na razie pojąć, dlaczego się takich koni nie sprzedaje.
Wyjechali z lasku. Okolica była równa, stanowiła jeden łan zbóż dojrzałych. W oddali widać było folwark murowany holszański.
Droga podnosiła się nieco i nagle dobiegła łysego wzgórza, na którem leżało kilka głazów i stał krzyż drewniany, pochylony wiekiem, a przy nim brzoza płacząca.
Od tego miejsca w lewo zwracała się drożyna, pełna wybojów, i wiodła do jakiejś osady pod lasem.
Na wzgórzu książę Leon, jadący z bratową na czele, stanął.