Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Książę panie — tyle laski!
— Nie mówmy o tem. Zalecam pośpiech w nakazanych robotach — i żegnam pana.
Niemiec ukłonił się dziesięć razy, wycofał się frontem, w progu się potknął, narobił hałasu, drzwi sobą otworzył i wreszcie został po nim tylko zaduch tytoniu i juchtu.
Książę okno na oścież otworzył i półciałem wychylił się na świeże powietrze.
Uczucie, jakie go napełniało, była to rozpacz, później rozdrażnienie, — wreszcie atak minął i tło równe, szare jak noc, mdłe jak zmydlona woda powróciło wielmożne.
Maska wróciła na twarz, niemoc i apatja do wnętrza. Był znowu sobą.
A tymczasem z podwórza muskały jego twarz powiewy letnie, pieściły uszy szmery fontanny, a wprost jego oczu groźnie i majestatycznie rysował się profil ruin starego zamku, przez których bramę potężną szła droga z miasteczka do nowożytnego pałacu.
Niegdyś, przed sześciu wiekami, pierwszy Lew na Holszy niewolnikiem tatarskim i tysiącem poddanych wzniósł te olbrzymie mury na zamek dla swej wielmożności.
W starych dokumentach rodu był opis szczegółowy rozmiarów i kształtu warowni, rysunki tajnych przechodów w murach i pod murami, historja każdej baszty, wyliczenie bitew i narodów, które zbryzgały szkarpy i wały posoką, były imiona wszystkich Holszańskich kniaziów, aż do ostatniego wojewody i senatora za Sasów, który opuścił zamczysko woj-