Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie w porę; ale gdy wniesiono czarną kawę, a starego wciąż nie było, zwrócił się do Siły.
— Profesor nie przyjdzie? — spytał.
— Prosiłem trzy razy, miłościwy kniaziu, ale nie porzucił robaków.
— Podać mu obiad w mieszkaniu.
— Natychmiast!
Po skończonej uczcie, księżna Idalja pociągnęła szwagra na przechadzkę i wymykali się właśnie na taras, gdy uroczysty głos księżny matki przykuł syna na miejscu.
— Księcia Leona proszę z sobą do gabinetu.
Przeprosił bratową ukłonem i poszedł na wezwanie. Iza na skinienie matki, blada jak śmierć, szła także.
W gabinecie usiedli wszyscy i panowała chwila milczenia.
Matka przy biurku, w fotelu, przyglądała się swoim alabastrowo-białym rękom, ociągniętym do połowy w koronkowe futeraliki. Iza trzęsła się i mieniła na twarzy. Książę, skubiąc wąsiki, czekał, co nastąpi.
Na biurze wreszcie zaszeleściały papiery.
— Odebrałam wczoraj list od hrabiny Zymbram-Maszkowskiej, proszący o rękę mojej córki dla jej syna. Wezwałam was dla podzielenia się z treścią odpowiedzi… Sądzę — zwróciła się do syna — że przeciw tej propozycji i zgodzie na nią nic nie masz.
— Nic. Znajduję tylko, że i propozycja i zgoda nie wypadły w stosownej po temu chwili, po tak świeżym i bolesnym ciosie.
Księżnie widocznie nie podobała się uwaga.