Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ach nie! Ja nikogo nie kocham…
— W tym wieku! O młodzieży! — patetycznie westchnęła księżniczka Lawinja.
— Alebym chciała pójść zamąż z miłości — zakończyła Iza.
— Jakże? A tylko co mówiłaś, że nikogo nie kochasz?
— Ale może kiedyś pokocham.
— No, to Maszkowski ci nie przeszkodzi.
— Jakto?
Stara panna mrugnęła w stronę Leona, drwiąco i cynicznie wykrzywiła się jej twarz.
— Zobaczysz, moja droga, zobaczysz! Tymczasem idź za Maszkowskiego. Im głupszy mąż, tem lepiej.
Oszołomiona, biedna dziewczyna, spoglądała pytająco to na ciotkę, to na brata, ale oni mówili już o czemś innem: o Włoszech, skąd książę wracał, o Szkocji, gdzie zimą polował, o Egipcie, który zwiedzał. Znała to wszystko, bo jej życie było ciągłą włóczęgą, wagony domem, hotele ojczyzną.
Po chwili zapomnieli o Izie strapionej i smutnej. Nie rozumieli zapewne jej pragnień dziwacznych; uważali ją za dziecko.
W sali jadalnej rozmowa toczyła się dalej o zamorskich cudach i osobliwościach, tylko że pieprzne uwagi ciotki Lawinji i obosieczne dwuznaczniki francuskie księżny Idalji, hamowała obecność księżny matki.
Nikt, oprócz Leona, nie spostrzegł niezajętego miejsca na szarym końcu stołu.
Zrazu sądził, że profesor zjawi się, jak zwykle