Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zatem do klasztoru powrócić. Gdziekolwiek, bylebym nie widziała Maszkowskiego. Ja go nienawidzę!
— I nienawiść jest prerogatywą plebsu. Zresztą mnie do niczego nie mieszaj. Trzy rzeczy są nam dozwolone: nie czuć, nie myśleć, nie pracować. Chcę tego używać. Znajduję, że Maszkowski jest dla ciebie partją zupełnie stosowną; zresztą zależy osoba twoja od matki, a odemnie tylko posag, który wypłacę w chwili zawierania kontraktu. Z kim, to rzecz najmniejsza.
— Więc ty mi nie pomożesz? Nie wstawisz się do matki? W klasztorze mówiono mi, że brat to najlepszy opiekun i obrońca…
— Twój klasztor musiał być bardzo demokratyczny.
— O! Alfred był lepszy od ciebie! — zawołała ze łzami, wysuwając mu rękę z pod ramienia.
— Zapewne — słyszałem to bardzo często w mem życiu — odparł z jednakowym spokojem, idąc dalej obok niej.
— Więc mnie zmuszą do małżeństwa? Powiedz — spytała żałośnie.
— Nie zmuszą, ale zmusisz się sama. Noblesse oblige, moja droga. Bez śmieszności nikt nie zbacza od utartych prawideł. Nie zmienisz porządku świata, ale się poddasz jak wszyscy.
— Więc noblesse oblige do nikczemności!
— Tylko do szanowania tradycji konwenansów. Moja droga, nie bądź tragiczną. Maszkowski nie jest gorszym od innych, a posiada wszelkie wymagane warunki na dobrego męża. Mogłabyś trafić daleko niefortunniej.