Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przed kościółkiem stał książęcy zaprząg, otoczony biało-złocistą służbą. Siła narzucił na swą młodą panią okrycie i wsadził ją do sań złocistych. Leon obejrzał się za Grzymałą.
— Siadaj z nami, Jerzy! — zawołał.
— Dziękuję. Mnie trzeba być w Holszy przed wami! — odparł Grzymała, wskakując do małych saneczek.
Książę otulił nogi żony i usiadł obok niej. Pomknęły konie i eskorta. Za odjeżdżającymi tłum, hamujący się dotychczas, wybuchnął, i pogoniło za nimi życzenie kilkuset serc.
— Daj wam Boże długie lata w pokoju!
Droga była jak szklana i świeciło słońce blade.
— Za godzinę będziemy w domu, u siebie! — szepnął Leon.
— W kościele, słysząc te szmery i błogosławieństwa, poczułam raz pierwszy dumę! — rzekła Gabrynia. — Przy takiej miłości i czci tych ludzi, co za chwała panować w Holszy!
— Nie jam to zdziałał, ale Jerzy. Bez niego przeklinano mnie; bez niego byłem pasorzytem!
Spojrzał na prawo od drogi. Gdzie stał Sumoroków zaścianek, — bielały stosy budulca; między brzozami Karawiki bielała kapliczka. Czarne puszcze stały ciche, śniegiem przysypane. Gabrynia pochyliła się naprzód i zasłoniła księciu ten widok. Cień przelotny na jego twarzy zniknął, oczy zaczęły jej coś mówić, rozkochane, aż je zasłonić musiała dłonią... Leon rozkazał był ominąć miasteczko, chcąc uniknąć owacyj mieszczan i Żydów. Ruiny stanęły przed nimi majestatyczne, w śnieżnym kołpaku, i ujrzeli, że góra