Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



XV

W zimowy, śnieżny poranek odbył się ślub cichy. Zmieniono umyślnie godzinę, aby uniknąć zbiorowiska, ale ludzie książęcy od rana obiegli kościołek. Natłoczony był dzierżawcami, urzędnikami, szlachtą okoliczną. Zaledwie się docisnęli do ołtarza, ocierając się o barki. Książę zabronił pokojowcom torować drogę. Tłum ten go kochał.
Gdy odchodzili już połączeni, ścisk stał się jeszcze większy. Słyszał Leon za sobą nieśmiałe, a serdeczne szepty:
— Daj wam Boże szczęście! Daj wam Boże długie lata! Oby nam dzieci twoje królowały! Oby synowie twoi twoje serce i rozum mieli!
Podnosił oczy i spotykał twarze biedaków, którym dał chleb, wyzyskanych, których osłonił, złych, których podźwignął, sług swoich, albo i nie sług — ale go wszyscy znali i on do nich się uśmiechał, czując w piersi wielką radość i zadowolenie. Widział, że mówiły ich serca, bo łez niejedno oko było pełne. Kłonili się przed nim, ale wnet prostowali i szmer szedł z ust do ust:
— Nasz książę to! Nasz książę! Nasz dobry!...
Grzymała szedł za młodą parą i triumfował jakby to jego błogosławili.