Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w parafji. Czekaliśmy dość długo. Przed adwentem zaledwie jest czas na zapowiedzi i ślub.
Grzymała kilkakroć głową pokiwał i nic nie rzekł. Gabrynia ukazała się teraz i objęła go za szyję. Stał, jak słup, i patrzał na nią ponuro. Widział, jak ją łkanie wstrząsało, jak drżała nerwowo; odwrócił oczy.
— Potrzebne ci to! — zamruczał. — Czego płaczesz?
— Nie gniewaj się na mnie! — błagała szeptem.
— Mam się może cieszyć, gdy płaczesz sama?
— Panie Grzymała — wtrącił Leon — miejże pan litość nad siostrą! Nie męcz jej. Wzruszona jest i znerwowana. Spokoju jej teraz trzeba i miłości...
— Może jej tego brak! — burknął Grzymała. — Gdybym kiedykolwiek przypuszczał, że ona taka słaba i takiego mi figla spłata, tobym ją inaczej pokierował. Dawnobym wydał za mąż i kwita.
— Niestety! Uczyniłbyś pan to chyba w razie mojej śmierci. Zapominasz pan, że miała narzeczonego!
— Takiego narzeczonego!
— Takiego, jaki jej był miły. Stało się, panie Grzymała. Narzeczony przyszedł i wziął panu skarb. Inny możeby wywiózł daleko; ten — nienawistny — jest przecie pańskim bratem i przyjacielem i pozwoli panu codzień na stracony skarb popatrzeć.
Grzymała znowu na płaczącą siostrę spojrzał, pochylił się, długie jego wąsy dotknęły jej czoła.
— Bo, nie płacz — powiedział. — Skoroś się oprzeć nie mogła, to snać taka wola Boża. Nie płacz!