Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Moja królowo! — szepnął tylko w uścisku.
Nie próbowała już się bronić. Jak przed laty, przymykała oczy łez pełne i nie pamiętała, że on książę i magnat. Odnajdywała teraz swoje młodzieńcze marzenia i przejęta, zmęczona, bezwiednie prawie poddawała się jego kochaniu.
Milczeli. Głowa jej znalazła się na jego ramieniu: całował złote warkocze, niezdolny z nadmiaru szczęścia słowami jej podziękować. Przed nimi za oknem leżał ogród pusty, nagi, bezlistny; oni widzieli lato, barwy, czuli wonie macierzanki i dzikich nieśmiertelników... Wreszcie Lew ust jej wargami poszukał i wziął je na własność rozkochany, prawie nieprzytomny...
We drzwiach, zdziwiony tak długą rozmową, stanął Grzymała. Nie zobaczywszy nikogo — zdumiał.
— Gabryniu! — zawołał.
Dziewczyna podniosła głowę, strącona nagle z nieba na ziemię. Spojrzała na Lwa żałośnie, z nagłym strachem przed rzeczywistością — i nic nie odpowiedziała bratu. Wzrok jej padł na rękę, na blask brylanta.
— Co on powie! — szepnęła.
— Gabryniu! — zawołał Grzymała po raz drugi.
Lew z żalem cofnął ramię, wyprostował się, i wyszedł z za firanki.
— Niema Gabryni? — spytał niespokojnie Grzymała.
— Owszem. Rozmawialiśmy właśnie o panu — odparł Leon.
— O mnie?
— Tak. Zapewne u pana są papiery potrzebne