Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Książę po raz pierwszy poruszony był cudzą niedolą.
— I to się nazywa praca! — rzekł gorzko.
— Nie, to się nazywa życie! — poprawił Grzymała. — Kto inne ma, lekkie i puste, ten nie wart królestwa niebieskiego.
Leon popatrzał na niego i sam do siebie wyszeptał:
— A to... jest wiara!
Rozmawiali długo w noc. Ogień trzaskał na kominie; za oknami posępną melodją wygrywał wiatr jesienny i deszcz chłodny. Zagłębiony w fotelu książę słyszał te szmery, ale nie drażniły go teraz. Nie był sam i nie bał się jutrzejszej nudy.
Nazajutrz bardzo rano byli na nogach. Ruszyli do mieszkania Butnera; — było puste; pustą też była kasa. W rachunkach panował chaos nie do opisania. Po zrobieniu powierzchownej kontroli, okazało się, że Butner ze szwagrem i zięciem wywieźli z Holszy okrągły miljon.
— Tedy możemy być pewni, że nie wrócą — rzekł książę, ubawiony wściekłą złością Grzymały.
Zebrano oficjalistów. Byli to w połowie przybłędy, kreatury Butnera. Straciwszy herszta, potracili głowy; jeden wydawał drugiego, plątali się w odpowiedziach, uciekali sami, by uniknąć sądu. Druga połowa byli to biedacy, którzy pod grozą rządcy i wydalenia, milczeli na wszystko. Książę codzień widział otchłań głębszą; często chciał uciekać, często wzbraniał się dalej pracować. Ale Grzymała był nieubłagany; widział, że jedno jego ustępstwo, a przepadnie znowu ten ledwie odzyskany — i korzystając z owego paktu