Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stworzonym do pracy i mozołu, a oni przywykli panować i dogadzać sobie. Im więcej potrzeba. I u teściostwa syn podrósł; jużem im niepotrzebny. I u stryjostwa doszli młodzi tych lat, gdzie mentor jest upiorem. Poco mam ich serca złości i zawiści uczyć? Tylko małych Stokowskich nie porzucę, bo ci tymczasem wierzą mi i lubią. Ano, jeszcze nie dostali dzióba i skrzydeł.
Zaśmiał się po swojemu dobrodusznie.
— Tyle miałem dzieci i tylko te troje obcych mi zostało. Ano, lat nie zatrzymać.
Zamyślił się chwilę, pochylony, z marsem na twarzy, wąs machinalnie szarpiąc. Te lata przesuwały mu się przed myślą. Szukał i badał sam siebie, w czem tym wszystkim zawinił, którzy w chwili nieszczęścia obrócili się przeciw niemu i tak go krwawo pokarali? Był dzisiaj wstrząśnięty okropnie i wyrwało mu się na wierzch — nie skarga, ale opowiadanie.
— Naprawdę, anim się spodziewał. Suchodolicz w biedzie był; zaręczyłem za niego żydowi. Chrucki stanął na nogi, ale co miał, na żonę uprawnił. Nawet terminów nie pamiętałem, boć to nie moje długi były. Od wiosny z żoną było coraz gorzej. Woziłem do Warszawy, do wód; doktorowie nie wychodzili z domu. Tak się to wlokło, jak każda niedola. A potem poczęło bić i bić, w piersi, w głowę, to u teściostwa, to u stryjostwa, to w domu. Straciłem zupełnie rozum. Zawiele bo było naraz. Jeszcze dotychczas chwilami myślę, że to zmora była, taki zmordowany i ogłupiały się czuję. Gdyby nie Gabrynia, tobym chyba zupełnie znikczemniał.