Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

samobójstwem, książę zajął się wierzchowcem. Zamieniono chyba, czy nie zrozumiano rozkazu. Obejrzał się. Siła kłusował za nim.
— Znasz tę klacz dobrze? — krzyknął.
— Bodaj ją był czart sobie wyjeździł, a dobre ludzie nie znali! — odparł Siła ponuro.
— Więc to ta sama?
— Taże — wyrodnica.
Książę umilkł. Zapewne nie ona to zabiła Alfreda, ale on sam tak chciał. Cóż więc opowiadał Maszkowski? I co Leon sam pierwej widział? Z klaczą coś się działo nienaturalnego. Nie trzymała się drogi, szła, jak pijana. Za miasteczkiem już była pianą okryta i potykała się. Parę razy książę ją ciął szpicrutą; jęczała po każdym razie, ale szła coraz gorzej. Wtem pośród lasu stanęła, zawróciła się wkoło i runęła na kolana z głuchem stękaniem. Książę ledwie miał czas zrzucić strzemiona — zwaliła się na bok, rzuciła konwulsyjnie kopytami i głową i rozciągnęła się bezwładna.
Siła przyskoczył.
— Ot — już dzięki Bogu, zdechła! — rzekł z westchnieniem ulgi.
Leonowi myśl jasna jak błyskawica strzeliła do głowy.
— Zabiłeś ją! — krzyknął.
Kozak zadrżał, zbladł i do kolan mu runął.
— Miłościwy kniaziu nasz! — wyjąkał.
Leon szpicrutę podniósł, ale prędko opuścił.
— Zabiłeś ją! No mów! Słyszysz!
— Ja otrułem! — cicho szepnął Siła. — Niech mi Bóg odpuści.