Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lowej złości, którą spędzał na sesji z Butnerem. Wtedy niszczył podwładnych, wyrzucał ludzi z posad, pastwił się nad swymi debitorami, gnębił winnych błahego nawet procesu.
Powoli poczynała w nim kiełkować myśl samobójstwa, jako jedyne wyzwolenie z fizycznej i moralnej choroby. Odtrącił ją — wracała. Opadnięty, jak zmorą, wściekły na samego siebie, odpowiadał cichym duszy protestem: «Zacząłeś żyć skandalem, — trwasz pod ohydą skandalu, — skończże skandalem».
Pewnego dnia pokusa przybrała maskę wypadku. Kazał z Czartomla przyprowadzić klacz, która zabiła Alfreda — i obejrzał ją uważnie. Podobnej pewnie użyto na zgubę Mazepy. Oczy księcia zabłysły złą namiętnością. Kazał ją sobie osiodłać.
— Miłościwy kniaziu nasz! — ośmielił się rzec Siła — uczyni ona wam co złego. Pozwólcie mnie jej spróbować.
Uśmiechnął się raz pierwszy oddawna.
— Dosiadam pierwszy konia, albo wcale nie — odparł.
Przebrał się gorączkowo i wyszedł na ganek. Klacz już stała gotowa. Trzymał ją Siła. Zdziwił się Leon. Nie słupiła się, ani wierzgała, miała pozór ogłuszonej, czy chorej. Opodal srokacz Siły kopytami krzesał iskry z bruku.
— Cóż to tej klaczy? — zagadnął książę, zdziwiony.
— Przyczaiła się, miłościwy kniaziu! — odparł kozak, podając mu strzemię.
Leon wskoczył na siodło, klacz ruszyła, ale spokojnie, nienaturalnie trzęsąc głową. Zamiast swem