Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nikt nie bywa teraz w Holszy po awanturze paryskiej. Książę Proński nawet nie zechciał do Czartomla sprzedać byka; sam mi to opowiadał. Zerwali wszyscy z Leonem.
— Ale ja zrywać nie chcę — tembardziej, że on chory! — zawołała prawie z płaczem.
— To jakże to urządzić? — frasobliwie odparł Maszkowski, który nie umiał być stałym, nie czując oparcia, a owszem, prośbę. — Mówię ci hrabino, narazisz siebie i mnie na ludzkie sądy. Ja sam bardzo lubię Lwa, ale cóż! Djabli mu nadali tak się haniebnie skompromitować.
— Mój synu! — grobowym głosem odezwała się stara hrabina — wyrażasz się niegrzecznie.
— Doprawdy! Pewnie palnąłem głupstwo! Daruje matka.
— Ależ hrabio! — żywo wtrąciła Iza. — Czyż to kompromitacja, że Leon usłuchał głosu serca? Czy jego wina, że nie pokochał równej urodzeniem?
— Niechby sobie kochał. To się każdemu trafia. Ja sam na zabój kochałem się w córce łowczego, a przecie ożeniłem się wedle wymagań swego stanu. Stan, hrabino, trzeba szanować; inaczej pada się na cztery nogi i kark kręci.
— Przecie Leon nie żeni się z nikim.
— Kto wie, co on ma w głowie! A potem powiedzą wszystkie stare maszkary, że to Maszkowscy dopomogli do mezaljansu.
— Hrabio! — upominała Iza, przerażona swobodą jego mowy wobec matki.
— Palnąłem znowu głupstwo! Bardzo być może. Nie mogę znieść dysput, bo to zawsze do głupstwa