Hrabina Iza Maszkowska, jak marzenie piękna w rannym negliżu, wstała dnia tego i dotąd trwała w wielce ożywionem usposobieniu. Dla męża zdobyła się na słodki uśmiech, teści pomagała w jakiejś robótce. Widać było, że pragnie ich łaski zaskarbić, że ma ich prosić o coś ważnego. Przy śniadaniu z niepokoju i niecierpliwości nic jeść nie mogła; drżącym głosem zagaiła sprawę z mężem.
— Leon od miesiąca jest w Holszy...
— Słyszałem — lakonicznie odparł Maszkowski, wyglądając oknem, skąd widać było plac, gdzie trenowano jego wyścigowce.
— Chory podobno! — dodała Iza.
— A tak, nie wygląda na długowiecznego!
— Bardzobym chciała go odwiedzić.
— Jakiemi końmi?
— Jakiemi hrabia zechce! — odparła radośnie, że nie stawia żadnej opozycji.
Ale Maszkowski skombinował po niewczasie propozycję żony, przestał przypatrywać się galopującemu dżokejowi i zamyślił się.
— To nie wypada! — rzekł wreszcie.
— Dlaczego? Hrabia mi nie zechce może dzisiaj towarzyszyć; w takim razie wybierzemy inny dzień.