Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

hamował się. Uśmiech ten kobiety obrażonej i mściwej natchnął go uzasadnioną nieufnością.
Spojrzał po obecnych i zajął swe miejsce, starając się być jak wszyscy swobodnym i wesołym, lecz nie mogąc się pozbyć myśli, że grymas bratowej wróżył mu coś bardzo złego.
— Ach, jaki to piękny obrzęd ślubu! — westchnął wuj — a jak, patrząc nań, staremu ckliwo się robi! Szczęśliwi ci młodzi i wolni. Wiesz co, zazdroszczę ci, Lwie!
— Czego, wuju?
— Że stoisz teraz pierwszy na liście kandydatów do małżeństwa.
— Niestety! Żałuję, że wujowi tej prerogatywy ustąpić nie mogę, sam nie mając zamiaru z niej korzystać.
— Cette innocence! — zaśmiała się panna Lawinja.
— Cette simplicité! — dodała księżna Idalja.
— No, no, w rodzinie możemy sobie na swobodę pozwolić. Jesteś przecie po oświadczynach i przyjęty! — śmiał się wuj, klepiąc go poufale po ramieniu. — Nie masz się czego kryć. Partja pod względem koligacji tak świetna, że zakasujesz i zaćmisz nas wszystkich.
Uśmiech bratowej stał się triumfująco złośliwym. Poczuł Leon, że śliczne te rączki i główka namotały coś bardzo misternie i mocno, by go pojmać.
Matka miała też uśmiech na twarzy, ale sztuczny i niejasny, jakby za nim kryła niepewność i trwogę. Panna Lawinja, mocno zaciekawiona, przypatrywała się Leonowi.