Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Należy się panu odemnie bezgraniczna wdzięczność — rzekł książę zupełnie już wróciwszy do równowagi. — Ostatecznie bez pańskiej pomocy, stałbym tu aż do rana. Ładne się tu rzeczy dzieją po drogach. Podróżny ryzykuje życie o milę od domu.
— Zależy od tego, jaki podróżny — odparł nieznajomy głosem bezdźwięcznym i cichym.
— Pan zatem odgadłeś, że tutaj działały inne pobudki, niż rabunek?
— Nie odgadłem, ale jechałem przed księciem, i spotkałem dwóch ludzi, którzy zastąpili mi drogę, zajrzeli w oczy i odeszli.
— Znasz ich pan? — żywo przerwał książę.
— Nie. Zresztą w przebraniu i chwilowo, nie miałem czasu się przypatrzeć.
— A przecie pan wróciłeś?
— Wróciłem, bo koń bez jeźdźca mnie napędził. Złowiłem go i jako cudzą własność chciałem odprowadzić. Książę zapewne wróci do zamku?...
— Ja? Nie zwykłem wracać z drogi. Mam nadzieję, że z dwóch moich pokojowców, choć jeden żyje. Ten zapewne pobiegł przywołać pomoc i zjawi się tu z ludźmi w prędkim czasie, ale naturalnie nie w porę. Tymczasem pojadę dalej, i jeżeli to pańska także droga, poproszę o dotrzymanie towarzystwa, abym nie zbłądził. Jadę do Czorbowca na polowanie.
— Wiorst dziesięć jechać będziemy razem — rzekł nieznajomy, wsiadając na koń.
Leon wskoczył także na siodło. Ruszyli obok siebie.
— Jeżeli pan w wypadku moim podejrzywa zemstę osobistą, tem mniej jest to wytłomaczonem,