Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A przecie inni to cierpieli i zostali — wtrąciła głucho.
— Żeby nie wstyd, nie szkoda siostry, jużbym nie żył! Inni mocniejsi chyba, ja nie mogę. Oj, poco mnie pani z tego mrozu podnosiła? Nie wytrzymam, nie! Pójdę, albo...
— Albo wyzdrowieje pan — maszyną! Za wiele ma pan czasu wolnego na myśli.
— Nic robić nie mogę. Dwa tygodnie nic nie jem i nie śpię. Może rozum tracę!
— Może, jak ksiądz Ubysz.
— Już się lękam, czy wiosny dożyję.
Popatrzała nań jak człowiek dojrzały na wybuchy dziecka i poczęła mówić zcicha:
— Zrazu to tylko nieokreślony niepokój i smutek, potem niechęć do jadła i niecierpliwość, miejsca znaleźć nie można, ani zająć się czemkolwiek z uwagą, potem głuchy bunt i wrzenie wewnętrzne, nienawiść do ludzi, wściekłość na martwe nawet przedmioty — potem szał bezpamiętnej ucieczki i chęć śmierci i wybawienia.
— Pani jakby czytała we mnie!
— To epidemja sybiraka, jak mówi ojciec. Potem następuje kryzys: to bezwładność i bezmysł na otoczenie, na wrażenia zmysłowe. Może duch wtedy odbiega i tam jest, bo ma się w uszach dalekie dźwięki, w nozdrzach dalekie wonie, w oczach widoki nietutejsze. Już wtedy człowiek niedobry, ale jeszcze nieszkodliwy. Skoro jednak duch wróci, mus do życia i ruchu powoła, wtedy człowiek tamtego jakby zapomniał. Nigdy nie