Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niczem. Kirgiz woli stracić całe bydło, niż pracować. Słabsze sztuki padają zimą, ale większość doczeka wiosny.
— Ot, i wasze woły! — zawołał Andrjanek.
Tabun się pasł na tym stepie nagim. Bydło było niewielkie, ale krępe i szerokie, tak chude, że wszystkie kości policzyć było można. Gryzło badyle, krzaki, czarne reszty traw. Za niemi, na małych konikach kilku Kirgizów stało nieruchomo. Doktór obejrzał woły i zainterpelował pasterzy, pokazując im zdaleka srebrną monetę.
Przyskoczyli natychmiast i poczęli niezrozumiale bełkotać, wskazując za siebie. Tam na horyzoncie wątły dym się wznosił.
— Czyje woły? — pytał doktór.
Wskazywali różne sztuki i powtarzali:
— Ten Bejgabuł-Buka, ten Szyngirej Kiczkildejew!
— Obadwa moi znajomi. Jedźmyż!
Ruszyli na ten dym. Coraz był wyraźniejszy, ale oprócz tego nic nie wskazywało mieszkania ludzkiego. Wkoło słodkiego jeziorka na szuwary i krzaki wicher nawiał zaspy śniegu i one to dymiły, zda się. Otarł się prawie o jurty, gdy je ujrzał Mrozowicki, a obok nich ciemne piramidy kości bydlęcych, trofea zimy. Wśród tych szkieletów, mniej lub więcej z mięsa ogołoconych, coś się poruszało żywego. Bliżej podszedłszy, zobaczył przybysz dzieci kirgiskie, żerujące w tej trupiarni. Nożykami odcinały drzazgi zmarzłego mięsa