Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

od kości i pożerały chciwie. Na widok obcego pochowały się w głębi stogu.
Andrjanek zawołał młodego towarzysza.
— Nie zostawaj! Ograbią cię te zbóje.
Splunął tedy ze wstrętu i ruszył dalej. Jurty były okrągłe. Grube wojłoki stanowiły ścianę wewnętrzną, a śnieg zewnętrzną. Dym wydostawał się szczeliną, zawieszoną wojłokiem, która stanowiła zarazem jedyne drzwi mieszkania. Doktór, obyczajów świadom, wszedł do pierwszej jurty z brzegu, za nim wsunął się Mrozowicki. Andrjanek pozostał na dworze. Okropny zaduch i ciemność, to było pierwsze wrażenie, tak silne, że Antoni się zachwiał i chciał się cofnąć, ale słysząc przed sobą głos doktora, machinalnie za nim słowo pozdrowienia powtórzył i jął się orjentować. Powoli oczy jego nawykły do ciemności i rozróżniał przedmioty. Stał jakby w pudełku, zwężającem się w górze, o ścianach ciemnych i chropowatych. Pod stopami miał wojłoki, przed sobą ognisko z nawozu, nad którem wisiał kocioł z kumysem. W głębi, przy ścianach, na stosach wojłoków, rysowała się postać ludzka, a dwie inne siedziały przy ogniu, ciekawie patrząc na przybyłych.
Doktór poszedł w głąb, usiadł i zagaił rozmowę.
— Pozdrawiam ciebie, Bejgabuł-Buka!
— Zdrów bądź! — odparł siedzący, wcale się nie poruszając.
Był to gospodarz jurty, człek już niemłody, wątły, żółty, bez zarostu, w czarnej mycce na ogolonej głowie, cały opięty długim sarafanem. Pozdro-