Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do kuchni na kawę. Za nim pojedynczo wychodzili do jadalni inni. Jeszcze chwilę panowało skupienie, aż młodzi podnieśli gwar i sprzeczkę o termin jarmarku i wnet ogólna wrzawa napełniła pokój.
Uważał Mrozowicki, że doktór, wbrew obowiązkom gospodarza domu, do rozmów się nie mieszał. Usiadł przy stole i po gościach swoich spoglądał zamyślony.
Wreszcie na Mrozowickiego skinął i zcicha mu rzekł:
— Wyjdźno, Antosiu, na chwilę! Możesz sobie słuchać. Przepraszam ciebie. Muszę szanować ich drażliwość.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, stary do gości się zwrócił i spytał:
— Dlaczegóż niema Rogowskiego, Łukowski?
Zainterpelowany, drab zuchwały, zaśmiał się:
— A cóż? Złapał go pan zeszłej niedzieli. Zaprzysiągł więcej się nie pokazać.
— Czy nie miałem racji go napomnieć?
— Owszem, — odparł Łukowski — ale przecie każdy ma swoją ambicję.
— Powinien ją mieć, aby się nie szargać! A jeśli mi przyznajesz słuszność, to czemu postępujesz jak on? Zamiast pracować, urządzacie szulerki, przegrywacie zarobione pieniądze, a jak nie stanie, będziecie nadużywać Szyszkina.
— My nie złodzieje! — burknął Łukowski.
— Kto idzie w bagno, powinien wiedzieć, że może wpaść po szyję, i cofnąć się, gdy ledwie bu-