Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiozłem, bo i mnie Antoś prosił. Nasiona różne i kwiaty zeschłe, ale mi wszystko zabrali złodzieje w Tobolsku. Medalik jeden mi został na szyi z Ostrej Bramy.
— O taki i ja mam, i oni noszą. To nie pamiątka, to nasze herby!
Doktór z córką patrzyli tymczasem na siebie; oni się tak rozumieli bez słów, przez oczy wypłakane. Dziewczyna skinęła głową. Wtedy stary wyciągnął rękę i położył ją na włosach Mrozowickiego.
— Zabrał mi Bóg syna na tej pokutnej drodze żywota, nadzieję i cel — rzekł uroczyście. — Może się potem użalił bólu mego i sprawił, że nie kto inny tylko my ciebie z tego stepu podnieśli. Zostańże u nas jak brat, jak swojak! Chcesz?
— Naco pan pyta? Służyć będę z całych sił — wybąkał Mrozowicki wzruszony.
— To dobrze. Tylko o jedno cię jeszcze proszę. Daruj staremu. Będę na ciebie wołał: Antoś! — wyszeptał doktór drżącemi usty.
Mrozowicki nic nie odparł, tylko rękę jego długo całował, a potem wstał i do panny Marji nieśmiało przystąpił.
— Dziękuję pani! — zamruczał.
Ona podniosła oczy poważne i w milczeniu podała mu dłoń. Czuł w uścisku, że czyn ojca przyjmowała z przykrością i ścisnęło mu się serce upokorzeniem, że może nadużył wzruszenia starego i przyjął tak łatwo rolę, która z prawa należała się Szumskiemu. Cała radość nagle zgasła i całe ciepło