Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem szczęścia próbować. Jej się też roiło, że za Uralem owego Drozdowskiego odszukam, a mnie, że dorobię się czegoś. Jesienią, zebrawszy pięćset rubli, ruszyłem. O nią byłem spokojny, bo robotę stałą i pewną miała, ano i we dwie teraz są z moją narzeczoną. Ale snać sądzono mi niczego nie dostać, jako inni szczęśliwsi dostają.
Takem doszedł, jak mnie panna Marja z tego stepu śmiertelnego podjęła. To i wszystko!
Umilkł Mrozowicki. Doktór z córką długo się nie odezwali, zamyśleni, tylko ksiądz Ubysz, który na stole układał z kart domki, żałośnie rzekł:
— Buduj, buduj, a co postawisz, to już upadło! Biedny ja, biedny!
Utowiczowa zaś, składając pracowite ręce na kolanach, spytała:
— To jakże tam było, kiedy pan odjeżdżał? Czy jeszcze zielono?
— Zielone były runie po polach, a drzewa, choć w połowie ogołocone, złote i czerwone!
— Mój Boże, mój Boże! Dwadzieścia lat jesienią runi nie widziałam. Wiadomo, klima tutejsza. Wiosną sieją i prędko, prędko sprzątają, bo jak we wrześniu mrozy staną, to aż w maju odejdą! A drzeważ te, lipy, topole, klony? Tutaj ino brzozy i sośnina. Przywiózł nam Antoś bzu krzaczek, posadziliśmy od południa przy domu, jak wino. Zimą nawozem okrywamy. Jednakowoż, zda mi się, że i bez tak nie pachnie jak tam lipa, gdy zakwitnie. A pszczół na niej, Boże mój! Nie przywiózłże pan z sobą żadnej takiej pamiątki?