Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To mróz! — rzekł chłop. — Dokuczył mu hałas, więc rękę podniósł i zacisnął. Przy nim wszystko milczy. On pan!
Istotnie step milczał. Buran leżał, zdławiony na śmierć. Przez szybki z miki zajrzała jasność srebrna i w jednej chwili izba ostygła, ludzie się wzdrygnęli. Na dworze był wielki spokój, niebo zaroiło się miljonem gwiazd, śnieg kamieniał w okamgnieniu i nagłe z łoskotem gromu pękł lód na jeziorku.
— Ot znak, że mróz wygrał — rzekł chłop. — Gdybyśmy czekali z ratunkiem do tej pory, byłoby po was.
— Sądzono nam żyć — rzekła Marja.
— Aha, i sądzono wielki los. Zobaczycie.
Łukowski przysunął się do Szyszkówny i coś jej szeptał. Nie zdawała się słuchać. Gdy jednak rankiem zaczęto rozmyślać, jak wrócą bez koni i sań.
Łukowski się ozwał:
— Zmieścicie się na Andrjanka podwodę. Ja się ostanę. Nijak mi swojaczkę rzucić samą!
Chłop, śmiejąc się, popatrzał na nich.
— Prawda jest! — potwierdził.
Przy rozstaniu Marja uścisnęła dziewczynę i coś jej szepnęła, od czego poczerwieniała mocno.
Potem Antoni przystąpił.
— Zośka! — rzekł. — Źlem ja cię sądził. Daruj! Dobrą masz duszę.
Spojrzała na niego.
— Miłowałam ciebie, przeto żyjesz — mruknęła. — Przeze mnie ci źle było, przeze mnie będzie dobrze. Jedź z Bogiem!