Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Odwróciła się szybko i poczęła swe psy gładzić.
Dzwonek się ozwał i bił długi czas w rozrzedzonem powietrzu. Na błękitno srebrnem morzu jak łódka szły sanie bez szelestu.
Andrjanek, trochę pijany, gwizdał, a Marja rzekła:
— Bacz, Antek, to ostatnie było. Teraz do życia wróciliśmy, aby pracować, zabiegać, zbierać. Tak po tym śniegu iść będziemy, aż dojdziemy, kędy pszenice się chwieją, topole gwarzą, smółki po łąkach kwitną.
— A, nie mów, — odparł — bo serce z piersi wyskoczy!
— Długie dni, długie lata! — szepnęła.
— Da Bóg doczekać!

KONIEC