Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dzwonki ozwały się przed chatą, i Tomój radośnie skomlił, ciesząc się z powrotu. Mrozowicki starannie otulił żonę, gwizdnął na psa i ruszył za saniami Andrjanka.
Wieczór był jasny, tylko martwotą stepu co chwila jakby dreszcz wstrząsał. Podmuch szedł dołem, miejscami trafiając na inny, wwiercał się w śnieg i skręcał go w lejki. Wstawał i pył ten mroźny, biały podnosił, krótko, urywanie gwiżdżąc.
Andrjanek na saniach się obejrzał, po niebie okiem znawcy powiódł, potem pletnią konie podciął i do Antoniego krzyknął:
— Nie zostawaj, bo osobno step nas zje!
Trójka Antoniego dobra była. Wilczata klacz w hołoblach wyciągnęła się w kłus sążnisty, dwa boczne, wygiąwszy potężne karki, niosły szalonym galopem. Tomój nastarczyć nie mógł i żałośnie zawył.
— Antku, weźmiemy psa do sań. — rzekła Marja.
Zatrzymali się minutę. Tomój ułożył się w nogach. Gdy Antoni spojrzał przed siebie, już nie dojrzał sanek Andrjanka. Cmoknął na konie i pognał na dźwięk dzwonka. Jechali tak kwadrans może. Dzwonek odzywał się przed nimi raz w prawo, raz w lewo; wedle tego kierował konie. Wreszcie zdziwiony, że nie może dopędzić, począł się pilniej wsłuchiwać i serce mu zabiło.
— Nie rozumiem, co słyszę: swój dzwonek, czy Andrjanka? — rzekł niespokojnie Antoni.