Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaśmiała się dziwnie i ruszyła do chaty. Tam Łukowski z Andrjankiem już przyprowadzili konie. Zuchy te, na stepie wychowane, już odpoczęły. Z mrozu wprowadzone do stajenki tajały, jedząc łapczywie. Wytarto je i nakryto wojłokami, a wreszcie i ludzie pomyśleli o posiłku.
Szyszkówna otworzyła śpiżarnię, wskazała samowar, ale sama do niego się nie wzięła. Położyła się na ławie i nasunąwszy kożuch na głowę, zdawała się zasypiać.
— Trzeba nam chyżo stąd zmykać! — rzekł Andrjanek. — Buran ciągnie, ale nie dogoni nas. Dopadniemy Utjackiej.
— Lepiejby było zanocować tutaj — zauważył Łukowski.
— Tutaj? Po takim umarłym? Żeby mi kto górę złota kładł, nie chcę! — krzyknął chłop.
Antoni wyjrzał z chaty i ramionami ruszył.
— Fraszka! Buran powoli się zbiera i jasno.
— Jeżeli jechać mamy, nie zwlekajmy! — rzekła Marja.
Mężczyźni ubrali się i poszli zaprzęgać konie, ona trąciła Szyszkównę.
— Jedziemy.
— Z Bogiem!
— Zostaniesz?
— Aha. Stąd mnie nikt nie wypędza.
— Zapewne, ale tymczasem samej ci będzie ciężko.
— Mnie tutaj nigdy źle nie było. Konia mi zostawcie i dajcie święty spokój!