Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie strach ci śmierci i przekleństwa? Krew masz na rękach, krzywdę na duszy. Nie milcz w ostatniej godzinie! Może się Bóg twojego wyznania ulituje.
Szaman się wyprężył. Rękami począł bić powietrze.
— Ha! — zachrapał. — Lipy te na mnie idą, klony, topole. Dusić będą. Hu, hu, ogary sędziego Mrozowickiego wyją! Pan umarł! Umarł! A ja zdycham. Nie spotkamy się. Szaman milczał!
Ręce opadły i wpiły się w futra. Głowa osunęła się wgłąb i dolna szczęka zwisła. Na oczy zasuwało się bielmo.
— Zdechł! — burknął Andrjanek, spluwając.
Wszyscy patrzeli w niemej zgrozie. Jeszcze raz konający zadygotał i z gardła dobył się ryk dziki:
— Szumlas, Zagraj, Lutnia, won! Zajedzą mnie, zajedzą. Aaaa!
Znieruchomiał. Nie widmo Szumskiego zdławiło go. Ogary te, ogary sędziego Mrozowickiego i lipy z Promieniewa.
— Teraz koniec! — rzekł Łukowski. — Dosyć powiedział. Pieniądze owe skradła baba, dewizka Szumskiego się znalazła. Poszukamy reszty.
Szyszkówną, stojąca opodal, ruszyła ramionami.
— Nie znajdziecie nic. Owi zbóje wszystko wynieśli. W piwnicy były paki asygnat i tych niema. Zostały tylko futra.
— Nic to, obejrzymy ten wilczy dół — rzekł