Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Andrjanek. — Co zostało, niech zabierze Antoni za swą krzywdę.
— Nic nie wezmę. Dziewczynie tej niech to zostanie za opiekę, co od niej miał.
Ruszyli na obchód mieszkania. Forteczka ta miała pozór lisiej nory. Klecona niezdarnie, więcej pod ziemią niż na powierzchni, miała tysiące zakątków, klitek, pieczar, kryjówek. Pełno tu było najróżniejszego towaru, gratów, drew, skór, sprzętów. Zaduch panował okropny, nieład, ciasnota. Obejrzawszy, wrócili do izby, gdzie trup leżał, i przerzucali kufry. Znaleziono trochę złota, karty, zioła, a na samym spodzie paczkę papierów, owiniętych w szmatę. Były to listy, których treści nie można było odgadnąć, bo pismo czas zatarł; były dokumenty stare na szlachectwo i zwitek recept. Wreszcie pugilares nowy Szumskiego.
— Możesz milczeć, możesz. Ot głos! — rzekł Andrjanek, podnosząc go w ręku i spoglądając na trupa.
— Skończyliśmy! — ozwał się Antoni. — Trzeba go gdzieś zakopać i wracać.
— Ja go nie tknę! — stanowczo oświadczył chłop.
— Więc my, Łukowski!
— Nie myślę nawet. Pójdę po konie.
Szyszkówną zaśmiała się pogardliwie. Wzięła łopatę z kąta i wyszła. Po krótkiej chwili wróciła.
— Śnieg się lepi. Będzie burza. Dół gotów! — rzekła lakonicznie.