Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panna Marja uśmiechnęła się.
— Doprawdy, zobaczy go pani tam częściej niż tutaj — rzekła, rumieniąc się lekko.
Prędko, sprawnie ułożyła ciasto w bochenki i wsunęła je w piec rozpalony.
Nadeszła na to Marcinowa.
— Nasza panna! — krzyknęła. — Miły Boże! Zaraz poślę po Antka, niech przyjdzie.
— Nie przyjdzie, matko, bo nie uwierzy, że ja go chcę od pracy oderwać. Wstąpię do niego sama, wracając. Zresztą i ja czasu nie mam. Kramik pusty, szynki bez wódki. Muszę prędko jechać! Zabiorę z sobą pannę Walerję.
Protestowała starucha, ale nic nie pomogło.
Dziewczęta razem załatwiły sprawunki i razem ruszyły. Panna Marja powoziła sama. Za miastem rzeź trwała ciągle. Narzeczoną zdaleka poznał Antoni i podszedł.
— Boże, jaki on straszny! — pomyślała Walka. — Jak on się odważa jej tak pokazać.
Ale dziewczyna serdecznie się do niego uśmiechnęła, a jemu wielkie szczęście opromieniło opaloną, dziką twarz.
— Zdrów ojciec? — spytał.
— Zdrów. A panu się udało?
— Zarobię trzysta rubli!
— Na długo jeszcze roboty?
— Na parę tygodni.
— A nic nowego o procesie?
— Nie. Szyszko kędyś przepadł!
— Czekamy pana.