Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję, że pani Walkę zabrała. Gdy tę robotę odrzucę za siebie, przyjadę na cały tydzień do swoich! Siostrzyczko, opowiesz, jak tam u nas nam... Sybirakom.
— Wracaj pan do swych baranów! Do widzenia!
Ucałował jej rękę i oczami przeprowadził.
Dziewczęta zaznajomiły się w drodze. Walka pytała o wszystko, o brata najwięcej. Usłyszała dzieje ciężkie, bolesne, zapłakała parę razy i wreszcie objęła za szyję towarzyszkę, dziękując urywanemi słowy.
— Żeby nie pani, zginąłby sto razy! Jak my zdołamy się odwdzięczyć!
— On mi więcej uczynił niż ja jemu — odparła dziewczyna poważnie. — Byłam zła, zawzięta, twarda, nie lubił mnie nikt i ja nikogo. Uczynił mnie dobrą. Nauczył szczęścia. Znał on moją złą duszę, ja jego złą dolę. Cierpieliśmy i bojowali razem. Teraz nam dobrze i życie nie straszne, bo pójdziemy razem.
— Myślałam, że was już po ślubie znajdę.
— Czekamy końca tej ohydnej sprawy.
— A potem zostaniecie tutaj na zawsze?
— On jeszcze długo pracować musi. Zostać! Kto zostaje bez musu? Będziemy jak ptaki wyglądali chwili odlotu. Mój Boże, ja tyle lat czekam, czekam.
Po twarzy zbiegło jej parę cichych łez.
Walka pokochała ją od tej chwili serdecznie. Pokochała też wprędce dom cały, odetchnęła