Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech leżą! Przyślemy telegę po nie. Ale Antoniego nie znajdziecie. Wczoraj z owcami ze stepu przyszedł i póki ich nie porzną, nie wstąpi do domu. Idę ja po obiad dla niego do starej.
— Dalekoż te owce?
— Wiorst parę, nad Tobołem.
— Zaprowadźcie mnie!
— Dobrze. Może ty jego siostra?
— Tak.
— Ucieszy się. Już i czekać nawet przestał, kiedyś na wiosnę nie przyjechała.
— Może się ożenił?
— Na ciebie czekali. Całe lato on w stepie był z perkalami Berezina. Dwadzieścia tysięcy owiec przypędził. Roboty będzie na miesiąc.
Rozmawiając, doszli do porządnego domu przy rynku. Andukajtys otworzył drzwi do kuchni i oznajmił:
— Matko, przyjechała siostra Antoniego. Dajcie nam co jeść!
Marcinowa okrzykiem powitała przybyłą. Bez ceremonji objęła twardemi dłońmi jej twarz i pocałowała w oba policzki. Potem przyjrzała się jej uważnie.
— Mizerna ty dziewucha! — zdecydowała. — Ot, Antkiem to się pochwalę! Ino go step pewnie przymęczył, ale jakem go wyprawiła, to był jak jabłko zdrów. A precz mi, łakomcze, od pieca! Czego szukasz?
— Jeść kce się! — mruknął Andukajtys.