Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dozorcom gorzelanym i po trzech dniach wrócił do Lebjaży.
Na wstępie spostrzegł twarze ponure. Utowiczowa płakała nawet. Spojrzano po nim, jakby się wcale nie spodziewano powrotu.
To go zmroziło znowu. Sposępniał i milczał.
Po wieczerzy doktór zawołał Mrozowickiego i zamknął za nim drzwi gabinetu. Chłopak trząsł się jak w febrze.
— Wiesz, że Szumski leży ciężko chory! — zagaił stary. — Opatrywałem go. Jest tak pobity, że opuchł. Cóż to? Zabić go chciałeś?
— On mnie już zabił! — mruknął Antoni. — Więc choćbym chciał jego życia, jeszczeby mi nie zapłacił za krzywdę.
— Mylisz się! Prawda nie potrzebuje żadnych wypłat. Zresztą nie szło ci o krzywdę, ale o jakąś dziewczynę. Teraz musimy się rozstać! Po tym skandalu nie mogę ciebie trzymać. Ubliżyłoby to zbytnio temu, który ma być moim zięciem.
— Panie! — jęknął Antoni. — A jakże się z długu uiszczę? Proszę mnie nie gubić!
— Sam się gubisz! Wyczerpałeś moją względność i cierpliwość. Możesz iść. O dług nie mam pretensji.
Chłopak hardo się wyprostował.
— Jak pan każe, tak się stanie. Nie ma pan nade mną litości i ze wszystkiego odarty stąd odejdę. Prawda przecie nie zginie i kiedyś pan tej chwili pożałuje. Zdeptały mnie wszystkie niedole. Co mam się bronić? Bywajcie zdrowi!