Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I raz drugi wyszedł z tego domu. Teraz jednak śmielej odchodził, śmiało patrzał w oczy.
Wstąpił do kuchni, ujrzawszy pannę Marję samą jedną. Podniosła na niego oczy i zdziwił się, nie widząc w nich gniewu.
— Wygnał pana przecie ten człowiek! Nie miej pan żalu do ojca. Musiał to uczynić. Nie należało się unosić. Oni byli nietrzeźwi, a pan rozdrażniony chwilową stratą ukochanej. Odnajdzie ją pan przecie.
— Nie będę wcale szukał. Zdaje mi się, że nie istniała dla mnie. Może ją pan Szumski zachować!
— Może. Dziś uwiadomiłam go o tem listownie. I mnie się zdaje, że on nigdy nie istniał.
— Pani z nim zerwała?
— Tak. To dziwi pana? Śmiał wymagać od ojca usunięcia pana z powodu zwady o kochankę. To przechodziło wszelką względność. Ojciec się oburza na pana, ja na niego. Gdzież pan pójdzie teraz?
Zamiast odpowiedzi patrzał na nią, zdziwiony, że jest ktoś, co się o niego troszczy.
— Czy pani nigdy nie myślała, żem złodziej? — zagadnął.
— Myślałam, że pana okradziono. I jestem tego pewna, że to Szaman uczynił za pośrednictwem tej dziewczyny. Postąpił pan lekkomyślnie i nierozważnie, ale nigdy nie daruję panu tych kilku miesięcy obrazy, gniewu i zawziętości. Źle zapłacił pan ojcu za serce.