Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaśmiała się. Zęby miała jak u młodego psiaka, takie białe i zdrowe.
— To my po swojemu mówmy. Tak prawie zapomniałam. Chodźcie do futoru, nakarmię was.
— Kiedym nie jeden. Dziesięciu moich ludzi obozuje nad jeziorem.
W tej chwili rozległo się żałosne hukanie Andukajtysa.
— Wołają was. Do zobaczenia! Litowkę kupię.
— Pójdę razem. Wstąpię do Szamana, bo jutro rankiem ruszać trzeba.
Chciało mu się bardziej patrzeć na dziewczynę, niż targ załatwiać.
Wchodząc do wnętrza zagrody, stanęła.
— Tylko przy starym nie mówcie do mnie po naszemu, bo on bardzo tego nie lubi.
Znaleźli się na dziedzińcu, gdzie stało kilkanaście krów, zegnanych na noc ze stepu. Dwoje ludzi doiło je; był to sam Szaman i stara Sybiraczka.
— Gospodarzu! — zawołała dziewczyna — kupcy z litowkami obozują nad jeziorem.
— Nacoś ich puściła? — zabrzmiał z kąta znany Antoniemu skrzeczący głos. — Trawy potną, wodę zmącą, jeszcze co ukradną.
— Uwa! — zaśmiała się dziewczyna. — Nic z tego nie będzie. Kosę mi kupicie, gospodarzu.
— Cóż znowu? A gdzież stara?
— Starą chyba sami będziecie kosili, bo ja nie potrafię. Kupiec tu stoi. Wyjdźcie do niego!