Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sybiraczka zaszwargotała coś po kirgisku chyba, bo Antoni nie zrozumiał. Z za krów wystąpił Szaman i zgarbiony, kulejący, podszedł do obcego.
— Witajcie, Antoni Stefanowicz — rzekł.
— Poznaliście mnie? — uśmiechnął się młody. — A skąd imię znacie?
— Dowiedziałem się od ludzi. Wejdźcie, proszę! Nic nie posiadam, nędzny, ale na tę nędzę was zapraszam. Cóż to, już kosami handlujecie? Poszczęściło się?
— Kosy kupca, nie moje. Może kupicie parę na zapas?
— Nie mam za co kupić. Grosza w domu nie znaleźć.
— Kiedy niema grosza, dajcie rubla!
— Rubla za kosę! Boże wielki! Dawniej kupowałem w Tobolsku dużo taniej.
— Ba! Ja wam gotową do domu przywożę. Zresztą, jak chcecie. Towar nie gwałt. Można wziąć, można nie.
Weszli do chaty, oblepionej zewnątrz gliną, wewnątrz wojłokami; wyglądała na kretowisko. W środku nie było jednak ciasno ani ciemno. Okna, zamiast szkła, zaciągnięte były taflami miki, sprzęty dość porządne. Antoni usiadł na zydlu, trzymając strzelbę na kolanach. Człowiek ten, pomimo słabowitego wyglądu, napełniał go nieufnością. Patrząc nań, nie mógł się pozbyć wrażenia, że to jest pająk monstrualny, polujący na ludzi.