Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kmity i brakło mu palca u ręki, który mu zbój odgryzł. Zresztą nie przykrzył sobie pobytu. Bawili go inni ludzie i stosunki; na niedostatki radził sobie chłopską filizofją. Do szczęścia potrzebował ogromnej ilości chleba. Syty, pracował za trzech; głodny, spał.
W tych wędrówkach zajechali raz na nocleg w jar, gdzie stał futor samotny. Dobrze się ulokował mieszkaniec tej osady. Miał jeziorko słodkie pod chatą, o kroków kilkadziesiąt lasek brzozowy. Sama chata była otoczona głębokim rowem, a na szczycie wału stał mocny tyn z drzewa, osadzony tarniną.
Tabor Antoniego roztasował się nad jeziorkiem. Ludzie i konie zaspokoili pragnienie, rozłożono ognisko. Z futoru nikt nie wyszedł, więc i oni nie kwapili się z wizytą.
Posilili się i Antoni swoim zwyczajem poszedł w step. Wieczór był pogodny i chłód rzeźwił po upale. Z pomiędzy traw na lada szelest smyrgały „tarbagany”, rodzaj minjaturowego kangura z ogonem, do pióra podobnym, i zmykały w susach. Cicho przemykały chomiki, a po krzakach do snu nawoływały się kuropatwy.
Antoni nucąc, skierował się ku brzezinie.
Wtem coś wielkiego mignęło między drzewami; człowiek się podniósł z ziemi i stanął, odskoczywszy o kroków kilkanaście. Chłopak strzelbę mocniej wziął w dłonie, ale wnet ją na ramię zarzucił. Człowiek spłoszony nie był straszny. Była to kobieta, zbierająca borówki. Ziemia od jagód tych