Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czerwieniała wkoło i kobiałka przewrócona świadczyła o popłochu. Antoni zawołał na kobietę przyjaźnie i sam począł zrywać jagody. Uspokojona, zbliżyła się i wtedy przyjrzeli się sobie zrazu bokiem, potem śmiało w oczy. Chłopcu krew uderzyła do lic.
Dziewczyna była tak piękna, jak równej nie widział w życiu. Wzrostu smukłego, rozwinięta przepysznie, czyniła wrażenie boginki tych stepów dziewiczych i żyznych. Włosy miała koloru matowego złota, oczy siwo-błękitne, jakby kwiaty lnu, płeć złotawą od słońca blasków, a ciepłą od krwi młodej. Ręce i nogi, bose i opalone, zachowały drobne kształty, usta miały barwę koralu. Wcale nie wyglądała zalękła. Patrzała tylko ciekawie na obcego, bo rzadko widywała ludzi, poczęła znowu zbierać jagody i nawet pierwsza się odezwała:
— Wy do Szamana z interesem?
— Więc to Szamana futor?
— A tak. Nawet jest w chacie teraz.
— A wy jego córka?
— Nie. On mnie z jarmarku przywiózł.
— Skąd?
— Z Tobolska. Pięć lat temu. Mnie brat sprzedał jemu na ośm lat.
— Czemu tak?
— Na służbę za trzydzieści rubli. Mówił, że wykupi, jeśli mu dobrze pójdzie. On „złotoprzemyślnik” był. Może tam i dobrze mu poszło, a towarzysze zabili, bo i słuch o nim zaginął.