Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nął na ziemi i zdał się na złe losy. Gdy tak powoli zamierał, przecie nareszcie zadrgało jakimś dźwiękiem to śmiertelne pustkowie. Dźwięk to był dzwonka i on go szczęściem jeszcze dosłyszał.
Poderwał się z ziemi. Może mu tak w uszach dzwoni?
Nic, to było zbawienie, to były sanki. Już i zgrzyt płozów dolatywał uszu i twarde uderzenia kopyt, i ten dzwonek bił mu zmartwychwstania chwilę. Począł wołać ochrypłym głosem, a potem biec na ten odgłos w bojaźni, że go miną. Ale oto i czarna plama stanęła na śniegu i ktoś na wołanie jego odchrząknął. Zamroczyło mu się w głowie i nieziemska radość ogarnęła.
Trójka koni leciała ku niemu, dobiegła, zaryła się w miejscu.
— Kto ty, czego wołasz? — zagadnął woźnica.
— Na Bożą miłość, poratujcie mnie! — rzekł, jąkając się w obawie odmowy. — Daleko stąd do Petrówki?
— Trzy wiorsty. My tam jedziemy.
— To weźcie mnie, dam dwadzieścia kopiejek.
— Pani, — obejrzał się woźnica na sanki — niech siada. Choć i zbój, nie da nam dwojgu rady.
Wtedy ta pani ozwała się po raz pierwszy:
— Siadaj, człowieku, tu, przy mnie. Nie odmroziłeś nóg czy rąk?
— Nie wiem. Zdaje się, żem już konał.