Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

piał śnieg, na podeszwach wojłoków zebrany. Potem się poślizgnął i upadł. Wtedy kożuch się przypadkiem rozchylił i chłód go chwycił za pierś. Otulił się szczelnie i zabił rękami po bokach, ale ciepło uleciało bezpowrotnie. Zdławił go jeden dreszcz i drugi, począł biec, ale wnet ustał.
Stanął chwilę i za siebie spojrzał. Może wrócić? Instynkt zachowawczy ciągnął go tam, a wstyd, ambicja i zapamiętanie desperackie popychało naprzód. Zgarnął się, zgarbił i poszedł dalej.
Opadł go strach i słabość, więc zsiniałemi usty począł coś śpiewać półgłosem. Ale zdało mu się, że z powietrzem kawały lodu połyka, więc umilkł.
Wreszcie jak maszyna szedł i majaczyły mu w myśli wilki, brodjagi, śmierć. Coś go weźmie z tych trzech alternatyw, ale co? Może wszystko pokolei. Złoczyńcy obedrą go z odzieży, mróz z życia, wilki z ciała. Coraz wolniej szedł i sen go morzył. Nie dziesięć wiorst szedł, ale chyba sto; może zbłądził? Szlaku mało co było znać. Odstąpiła go wszelka siła i otucha.
Stanął, rozejrzał się przygasłemi oczami i półgłosem do siebie wyszeptał:
— Sądzono mi było dotąd zajść i tutaj stanąć. I nie wrócę do ludzi żyw i nie dobrnę do tej Petrówki. Niema już mnie!
Jeszcze raz poszukał po stepie oparcia dla oczu, nadziei, ale nic nie dojrzał; więc przykuc-