Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Andrzej rzucił się raz jeszcze i plunął. Już mówić nie mógł i wściekłość w oczach uchodziła przed bólem i wielką bojaźnią. Pozostał rozkrzyżowany, palce wpił w ziemię i chrapał, a piana na wargach była krwawa. Tymczasem słońce wschodziło, i cały las i łąki wyzłociły się, zatętniały życiem.
Ptactw o błotne poczęło się uganiać i krzyczeć wesoło, w borze zawrzało od krasek i dzięciołów.
Strażnik cietrzewia do torby przytroczył, torbę kłusownika wypróżnił i cisnął w wodę, potem na niego popatrzał i rzekł urągliwie:
— Głupcze! Zatokowałeś się w swem zuchwalstwie. Slepyś był i głuchy, żeś mnie nie słyszał, jakem za tobą szedł od wieczora. Szedłem niedaleko, i wszystkom widział i słyszał. Rozumiesz — wszystko. Dlatego ubiłem cię, jak psa, i dlatego naści! Oddaję ci twój ostatni podarek. Na!
I plunął na niego.
Andrzej wyprężył się w ostatnim kurczu. Słońce wyjrzało w tej chwili ponad bagna i odbiło się w jego oczach, już bielmem zasnutych.
Źrenice nie zadrgały od blasku, twarz nie skurczyła się przed obelgą — nieme były usta.