Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śrut i proch jest też w twojej torbie: może zwrócisz teraz. Już ci nie potrzebne.
Ranny się poderwał, i gdy strażnik rozcinał mu rzemień torby — plunął mu w twarz, razem z przekleństwem.
Głos miał już słaby i zduszony, ale jeszcze wściekłość w oczach. Plwocina była krwawa.
Szymon obojętnie otarł twarz rękawem i poszedł w gąszcze. Po chwili wrócił z kogutem i strzelbę Andrzeja podniósł z ziemi.
— Cietrzew jak drop. Ino się zjuszył, jak i ty. Ano — boście tokowali dzisiaj obydwa!
— Oj, konam! — jęknął ranny, rzucając się na ziemi, w kałuży krwi.
— Pograj, może na twój wab cieciora ze straży przyleci, taj ciebie opatrzy! — zaśmiał się dziko Szymon.
— Bodajeś zdechł, sobako!
— Ty prędzej zdechniesz! Mówiłem ci: „Ścieżkami memi nie chodź!“ Naści za mój wstyd i trud, i moje złamane żebro i siniaki. Czeremszyna za strażą cię wabiła, twoja miła kradziona była, jak wszystko twoje. Teraz niechże cię śmierć przygarnie, ty złodzieju!