Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przelatywały samki i zapadały w gąszcz młodych zarośli. Ledwie ich się domyślać można było po ruchu krzaków i dyskretnem kwoktaniu. Aż po kraniec boru biegło z echem budzącego się świtu granie toków.
Przytulony do drzewa, nieruchomy, od godziny stał Andrzej na czatach.
Parę razy mógł ubić cieciorę przelotną, ale on się uwziął na koguta, który odegnał dwóch innych i tokował najgłośniej.
Oczy myśliwca śledziły ptaka, który, jakby przeczuciem wiedziony, umykał mu z pod strzału, krążąc z dębu na dąb, zapadając w gąszcze, wybierając niedostępne gałęzie. Niebo coraz jaśniało. Smugi bursztynu były już perłowe z różową obwódką — lada chwila toki ucichną do następnego świtu.
Nareszcie Andrzej ostrożnie strzelbę podniósł, chwilę ścigał ruchy ptaka, wreszcie za cyngiel targnął. Padł strzał jeden, a prawie razem i drugi. Ptak uciął w połowie akordu, podleciał w górę i ciężko począł spadać, ciężko bijąc skrzydłami. I wokoło załopotały cieciory, odlatując ile sił, i tok ucichł, skonał w echu boru.