Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaszemrał szept tajemniczy, potem chrzęst płotu i ciche kroki — szelest rozchylanej jedliny, i wszystko ucichło — tylko sowa zleciała na chatę i raz jeszcze zahukała żałośnie.
Cietrzewie tokowały na cyplu lasu, wsuniętym ostro w szerokie łąki błotniste.
Nie był to jeszcze ranek, ani świtanie, ale jakby dogasanie nocy. Rosa padała z szelestem i rzeźwy powiew szedł od łąk, a niebo poczynało odcinać się od ziemi i nabierać przejrzystości i bursztynowych na wschodzie smug.
Tokowały trzy koguty na wysokich, bezlistnych dębach.
Ze spuszczonemi skrzydły i roztoczonym w wachlarz ogonem, z nabrzmiałą, czerwoną brwią, grały zapamiętale, pyszniąc się swem świetnem upierzeniem i siłą. Rzucały akord po akordzie, szybko, z coraz krótszemi przerwami, zapalając się do szału, chcąc współzawodników zagłuszyć. Ryło coś wściekłego w tej zapalczywości. Niekiedy porywał się jeden i z sykiem leciał na przeciwnika. Wtedy w cichości bój się poczynał, i okrwawieni, rozlatywali się, by znowu napełniać las namiętną pobudką. Cicho, zrzadka gdacząc,