Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A nie boisz się, że ci żonę ukradną! — zaśmiał się parobek urągliwie.
— Cietrzewie na tokach wolno bić! — odparł.
— Wolno? Tylko, że nie ty ich podejdziesz, maro! Tybyś i do przywiązanego nie trafił. I poco to takie kukły chlebem karmią! Strażnik to — ta pchła!
Wyprostował się i na stół rzucił garść srebra.
— Srul...! Dawaj wódki! Żebym ja strażnikiem zechciał być, toby inaczej szło! Ale ja nie stał w pokłonach włosami ziemię wycierać, i nie stał prosić i słuchać i cudzą wolą żyć!
Wójt podniósł głowę i rzekł:
— Ty, Andrzej, hodujesz włosy pod aresztanckie nożyce. Nie gębuj bardzo. Nie jeden ty złodziej, i nie największy. Panujesz do czasu!
— Jeszcze was wszystkich przepanuję, dworskie pokurcze! — zuchwale rzucił parobek.
Nalał sobie szklankę wódki, wypił i splunął.
— Moc moja i wola moja! A wy drżycie przede mną, jak kura przed szulakiem!
— Ja nie drżę! — ozwał się spokojnie Szymon. — Ty las kradniesz, zwierzynę kradniesz i żonkę mi bałamucisz. Ja to wiem i wiedzą ludzie. Każdy