Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kiedy wiesz, to go pojmaj na gorącym uczynku, strzelbę odbierz, i do sądu pójdzie.
— Ja go żywcem nie pojmę! — głucho ze wstydem i zaciekłością mruknął chłop.
Istotnie wątły był i niskiego wzrostu, twarzy bladej i chudej, ułomek człowieka.
— Strzelba jego u kryta w lesie, codzień gdzieindziej. Niema dla niego ni mrozu, ni zamieci, ni bagna, ni wody. Pan może nie wierzy — a ot ja drugi tydzień nie śpię i strawy nie jem, a za nim chodzę. Spotkałem raz przy cietrzewiu na tokach. Żebro mi złamał i nogami w błoto wdeptał. Jeszcze drwił, odchodząc, i proch i śrut z torby mi zabrał. A świadków skąd wziąć w borze? Cieciory chyba!
— Weź kogo do pomocy. We dwóch dacie mu rady.
— Nie, teraz już on mój będzie! Dosyć wstydu i zgryzoty najadłem się przez niego. Niech pan mi ten raz daruje. Może jutro, może za dwa dni przyniosę panu Andrzejową strzelbę.
— Pamiętajże! dopatrz, gdzie ją ukrywa, i niech się to raz skończy.